Bushpilot i Bies


Przez całą zimę prawie nic nie latałem. Z resztą zima w końcówce roku 2021 była nielotna całkowicie. A to deszcze, a to wiatry, trochę śniegu, dość wysokie jak na zimę temperatury. Było ogólnie mokro i brzydko. Pierwsza okazja na latanie pojawiła się w styczniu, gdy na chwilę wyszło słońce. Były to jednak pojedyncze okienka pogodowe i nawet trudno było je wykorzystać. Skończyło się na dwóch lotach w styczniu i aż do marca nic. Na początku marca wszedł wspomniany wschodni, bezimienny i dość rozległy wyż. Zaczęło się latanie. Najpierw obleciałem ze znajomymi rozlewiska Biebrzy i Narwi.

 




 

Wylądowałem nawet na ciągle budowanej via Blatice.


 

Zaczął zbliżać się weekend a prognoza uparcie pokazywała CAVOC czyli słońce, delikatny wiatr z kierunków zmiennych, w nocy lekki mrozek a w dzień do 10st.C.  Pogoda idealna na lotniczy wypad. Tylko gdzie polecieć? Fajnie było 4 lata temu w Bieszczadach. Ale to był długi lot w najdłuższe dni w roku czyli w czerwcu. Teraz dzień ma zaledwie 12 godzin a poza tym może lepiej nie pojawiać się na południu przy granicy. Może więc znowu polecieć nad mierzeję i wylądować na plaży? Plan zaczął się krystalizować.

W sobotę jeszcze wykonałem lot w odwiedziny do mojej rodziny mieszkającej na południe od Białegostoku. Wylądowałem na znanej mi już łące przy gospodarce mojej ciotki, pogadaliśmy godzinkę i żegnany przez sporą grupkę ciekawskich odleciałem do domu podziwiając po raz kolejny rozległe rozlewiska Narwi i Biebrzy.

Po powrocie przygotowałem samolot na poranny lot. Zatankowałem pod gwizdek czyli jakieś 45L, na siedzenie pasażera zapakowałem dodatkowy 30L baniak na powrót. Wracając do domu planowałem już odcinki przelotu, gdzie polecieć, co zobaczyć. Na plaży Mierzei Wiślanej lądowałem już rok wcześniej, dlatego planowałem polecieć w to samo miejsce, ponieważ jest wystarczająco odludne żeby nie stresować spacerujących plażą ludzi podczas lądowania. Niestety w naszym kraju nadal widok samolotu jest czymś niezwykłym a już lądującego na plaży jest jak lądowanie kosmitów ;) Zaplanowałem więc że lecąc nad morze na pewno wyląduję po drodze na starym, nieczynnym już lotnisku wojskowym w Ornecie. Planowałem też odwiedzić lotnisko w Elblągu i gdy zacząłem szukać o nim konkretnych, lotniczych informacji wpadło mi coś w oko, a był to BIES ! Nie, nie żaden diabeł tylko historyczny już i niepowtarzalny samolot szkoleniowy z lat 60-ych TS-8 Bies. W latach PRL-u służył jako samolot szkoleniowy pilotom szykującym się do latania na MIGach 15 lub robionych na licencji polskich LIMów. Okazało się, że taki jedyny już chyba latający Bies stacjonuje właśnie w Elblągu i można się nim przelecieć! Krew mi się zagotowała a w głowie rozpoczął się galop myśli. A może by tak...  przelecieć się nim? I nie widokowo a za sterami! Szybko skontaktowałem się z Aeroklubem Elbląskim, na którego terenie ten samolot stacjonuje. Musiałem poczekać na decyzję, ponieważ okazało się że Bies przez zimę nie latał, lotnisko do 15 marca było zamknięte z powodu rozmiękczonego wodą pasa (był nawet oficjalny NOTAM) i ogólnie trzeba było sprawdzić czy uda się go odpalić. W sobotę pod wieczór telefon: "Zapraszamy jutro na 13". Puls skoczył mi kolejny raz. Czyli jednak polatam "diabełkiem".

Rano w niedzielę wstałem po wschodzie słońca. Nie było potrzeby spieszyć się. Lot nad morze to około 2 godzin. Jak wystartuję o 8:00 to do 10:00 dolecę. Szybkie śniadanie. Pakuję jedną kanapkę z kończącego się chleba własnej roboty (znaczy roboty mojej żony Uli), jabłko, standardowy banan, kilka cukierków, butelka wody i termos herbaty. Kolejny raz sprawdzam prognozy. U nas rewelka ale nad morzem jakaś mgła? Sprawdzam Significant (taka mapka z układami barycznymi, frontami i innymi krzaczkami zrozumiałymi tylko dla wtajemniczonych w szyfry meteorologii) i faktycznie nad morzem jakoś niewyraźnie. Specjalnie się tym nie przejmuję. Poranne mgły mogą być wszędzie więc może przejdzie zanim dolecę?

Na lotnisko docieram przed 8:00. Dopakowuję jeszcze plecak z jedzeniem, wystawiam przygotowany wcześniej samolot, informuję znajdujących się na lotnisku Irka i Zbyszka gdzie lecę i kiedy wrócę. Odpalam samolot, grzeję silnik i o 8:15 jestem już w powietrzu. Pogoda piękna chociaż już od kilku dni widoczność psuje spora ilość wilgoci w powietrzu i utrzymująca się inwersja (to takie zjawisko gdy nad ziemią jest zimniej niż na wysokości czyli odwrotnie niż normalnie). Wbijam się na wysokość 3000ft (stóp) czyli jakiś 1000m nad ziemią i kieruję się na swój pierwszy przystanek czyli lotnisko w Ornecie. W powietrzu tzw. "masełko" jeszcze termika nie zdążyła zapracować czyli jest spokojnie. Podziwiam znane mi już widoki mazurskich jezior. Prawie z dokładnością zegarka szwajcarskiego "coś" zaczyna się dział o godzinie 9:00. Dostaję pierwszy "strzał" termiczny w skrzydło. Pobujało tylko chwilę więc to był pierwszy, budzący się komin gdzieś na granicy jeziora i lasu. Przez dłuższą chwilę mam spokój. Drugie bujanie mam dopiero na wysokości lotniska Kikity nad Jezioranami. Tu już majta mnie przez kilka minut ale znowu się uspokaja i praktycznie do Ornety mam już spokój. Ląduję spokojnie na betonowym pasie lotniska Orneta, podkołowuję na skraj progu pasa 06 i delektuję się herbatką z termosu. Z krótkim "dzień dobry" mija mnie kilku lokalesów na rowerach jadących w sobie tylko znanym kierunku. Robię fotkę i startuję na ostatni odcinek nad morze.


Do zalewu wiślanego dolatuję od Tolkmicka. Już z daleka widzę, że jednak nad wodą jest mgła. I co dziwne mgły nie ma od wschodu a zaczyna się dokładnie przed Krynicą Morską. Postanawiam jednak tam podlecieć i sprawdzić czy faktycznie brzeg jest zasłonięty. Żeby nie przecinać szerokiego jednak zalewu postanawiam zrobić łuk nad lądem dla bezpieczeństwa. Odcięcie silnika nad taką wodą to najgorszy koszmar lotnika. Dolatuję do mierzei od Katów Rybackich przy przekopie. Robię dwa naloty wzdłuż lądu i faktycznie widać tylko las a brzegu i wody NIC. Nie będę się bawił w "gieroja" i próbował przebijania się przez mgłę. Jak mawia mój serdeczny kolega: "świata nie zadziwisz". Sztuką w lotnictwie jest zawrócenie nawet z daleka, żeby bezpiecznie wrócić do domu a nie stać się kolejną, jednodniową sensacją tabloidów. Zawracam i lecę do Elbląga. Najwyżej poczekam do 13:00 na lotnisku na swój lot. Jest 10:15.

 

Przed Elblągiem zgłaszam się w ATZ. Słyszę że lata jedna Cesna. Pewnie ktoś się szkoli. Dostaję informację, że w użyciu jest pas 28 i ładnie po kręgu podchodzę do niego i ląduję. Podjeżdżam pod hangary i kończę swój lot.

 
Na lotnisku spokój. Mała grupka zapewne szkoląca się na Ceśnie czeka na słońcu na ławeczce. Do mnie podchodzi dwóch panów. Witają się serdecznie. Jedne z nich Tomek właśnie szykuje się z córką do lotu do Grudziądza swoim Eurofoxem. Chwilę rozmawiamy o tym że mało nas lata takie fajne przeloty croscountry (czyli dłuższe loty w ciekawie miejsca) . Wymieniamy się telefonami, umawiamy na kontakt w przyszłości i Tomek odlatuje. Zostaję z miłym panem motolotniarzem (niestety imienia nie zanotowałem). Fajnie sobie rozmawiamy o naszych latadłach i starych silikach.
Hangar jest otwarty więc widzę już swój dzisiejszy cel - TS-8 Bies. Ma zdjęte pokrywy silnika, czyli faktycznie były przy nim robione jakieś prace konserwacyjne. Pojawia się jakiś człowiek i zaczyna krzątać się przy Biesie. Podchodzę i przedstawiam się. Okazuje się że rozmawiam z Grzegorzem Mańką czyli pilotem, z którym będę latał. Zgłaszam chęć pomocy jakby co ale za dużo nie ma do roboty poza dolaniem oleju do silnika i założeniem osłon. W międzyczasie otrzymuję trochę informacji o silniku, jego obsłudze, systemach samolotu. Trochę wcześniej doczytałem więc wiem o czym mowa. 

 
Pada pytanie gdzie chcę polecieć, co zobaczyć? No widokowo to ja mogę swoim polatać więc mówię, że raczej wolałbym pilotować ten samolot. Ustalamy że polecimy nad Pasłęk pokazać się fanom starych samolotów, następnie nad Ornetę gdzie już poinformowani zostali lokalni spoterzy. Samolot powoli szykowany jest do lotu. Czas jakoś spokojnie leci. Z hangaru wypychamy w końcu kilka samolotów i na końcu Biesa. Rozpoczyna się odpalanie. Muszę trochę się pomęczyć i nakręcić się śmigłem. Pilot w tym czasie podaje zastrzyki paliwa do cylindrów. To stary silnik gwiazdowy i tak w nim trzeba to robić. Namachałem się trochę i po komendzie "wystarczy" odsunąłem się na bezpieczną odległość czyli do gaśnicy. "Jak pojawi się ogień to gaś"-krzyczy Grzegorz. "Mały czy duży ogień?"-pytam. "Jakikolwiek"-odpowiada Grzegorz :D

 
Silnik nie ma rozrusznika. Podobnie jak w "antku" do cylindrów wpuszczane jest sprężone powietrze, które rozkręca silnik. Niestety za pierwszym razem nie chce odpalić. Dopiero po ponownym kręceniu i zastrzykach silnik ożywa. Na początku niemrawo i nierówno pyrka wyrzucając trochę dymu, ale po minucie już równo zaczyna wchodzić na obroty.
Po rozgrzaniu silnika Grzegorz kołuje do pasa 10 i staruje na oblot próbny. Robi efektownego kosiaka nad lotniskiem i po wykonaniu pełnego kręgu ląduje i podjeżdża do tankowania.

 
Napełniamy oba zbiorniki główne 80L AVGASu i zasiadam w końcu w kabinie z tyłu za Grzegorzem.

Grzegorz instruuje mnie o przyrządach i osiągach samolotu w tym o prędkościach z klapami, podejścia, wypuszczenia podwozia (tak, tu podwozie jest chowane). Wiem już wszystko co pilot powinien wiedzieć przed lotem o danym samolocie. Kołujemy na pas 10 i startujemy. Ależ ten samolot szybko się rozpędza i startuje! Po oderwaniu rozpędzamy samolot, chowamy klapy i podwozie i odlatujemy w stronę Pasłęka. Na wysokości 300m Grzegorz pozwala mi przejąć stery. Prowadzenie Biesa to BAJKA! Idzie za ręką bez problemu, małe ruchy na sterach, miękki w sterowaniu. Lecimy około 250km/h i Pasłęk pojawia się dosłownie po 5 minutach. Grzegorz na chwilę przejmuje stery i robi widowiskowe ciasne zakręty nad Pasłękiem.

 
Ludzie na ziemi na pewno są zachwyceni. Następnie znowu ja przejmuję stery i lecimy do Ornety. Po drodze robię pełny zakręt, w który samolot również pięknie prowadzi się.
 
Wracamy na kurs i za chwilę dolatujemy nad lotnisko w Ornecie,. Znowu Grzegorz robi kilka zakrętów dla spoterów łącznie z wypuszczonym podwoziem i na koniec pozwala mi zrobić niski przelot nad pasem (czyli po naszemu lowpas).
 
Wracam nad Elbląg a że mamy jeszcze czas to Grzegorz proponuje lot "do strefy" czyli kawałek za lotnisko, gdzie poćwiczymy " leniwe ósemki" (lazy eights). Grzegorz najpierw pokazuje mi jak się to robi omawiając jak wprawny instruktor o co chodzi, następnie mówi: "powtórz".  "Moje stery"- mówię i powtarzam tę kombinację podobno nawet dobrze. Wracamy na prostą do lotniska, lądujemy. Mamy jeszcze 5 minut czasu więc Grzegorz proponuje jeszcze jeden krąg. Starujemy, robimy ostatnie kółko, lądujemy i wracamy pod hangar. Micha mi się cieszy jak nigdy.
 
Po wyłączaniu silnika i opuszczeniu Biesa dziękuję Grzegorzowi serdecznie. To było to co chciałem przeżyć! W trakcie lotu coś tam ponagrywałem kamerą 360 więc na pewno film z tego też będzie fajny.
 
Jestem pełen emocji ale i trochę zmęczony. Pomimo lotu w środku dnia, przy działającej już termice, nie czułem specjalnie turbulencji. Zapewne dlatego że samolot jest cięższy i szybszy niż mój albo może z przejęcia? Na pewno byłem spięty a to męczy. Zastanawiam się czy jeszcze lecieć nad morze czy już raczej wracać spokojnie do domu? Na lotnisku dowiaduję się od pilotów, którzy byli niedawno nad mierzeją, że mgły już nie ma. Wystartowałem żegnając Elbląg i miłych ludzi z Aeroklubu Elbląskiego i będąc już na kręgu podjąłem decyzję, że spróbuję jednak polecieć nad morze. W końcu to był drugi cel tej wyprawy więc czemu z niego rezygnować? Mam zapas paliwa i czasu. Mogę posiedzieć na plaży pół godzinki i wrócić przed zachodem słońca do domu.
Po 15 minutach dolatuję nad mierzeję gdzie wita mnie piękna pogoda już bez mgły.

Lecąc od przekopu w stronę Krynicy Morskiej wypatruję dogodnego miejsca do lądowania, gdzie jest dość szeroka plaża, nie spacerują akurat ludzie i gdzie nie widać przeszkód w postaci kłód drewna. Dostrzegam takie miejsce gdzieś w połowie drogi. Obniżam lot, obserwuję dokładniej wybrane miejsce lądowania, robią nawrót i zniżam się. Ląduję bardzo miękko bez jakichkolwiek przeszkód. Zatrzymuję się i wyłączam silnik. Jest pięknie :)
 
Jednak opony Alaskan Bushwheels kolejny raz robią robotę, w odróżnieniu od zwykłego kółka ogonowego. Ale ono nie jest tak ważne w takim terenie.
 
Wyciągam termos i kanapkę i zjadam swój "obiad".
W międzyczasie odwiedzają mnie trzy grupki spacerujących ludzi. Podchodzą, witają się, robią zdjęcia, pytają czy tak można wylądować? Oczywiście odpowiadam, że nie znam żadnych zakazów na ten temat a i zawsze mam prawo wylądować zapobiegawczo gdybym stwierdził, że dalszy lot zagraża mi. Robię fotki, sprawdzam teren przed samolotem i po pół godzinie od lądowania startuję w drogę powrotną. W powietrzu jest znowu spokojnie. Robię nad mierzeją wysokość 2500ft i cisnę po kresce do domu.
 
W trakcie lotu sprawdzając co będę mijał po drodze zauważam zaznaczone na mojej mapie lądowisko kolegi Wojtka niedaleko Lidzbarka Warmińskiego. Piszę wiadomość do niego, że będę w jego okolicy. Dolatując zauważam, że Wojtek akurat ląduje u siebie samolotem. Krzyczę przez radio do niego ale w eterze cisza. Robię kilka kółek po spirali żeby wytracić wysokość i podchodzę do lądowania w tym samym co on miejscu. Wojtek wita mnie serdecznie i mówi, że też krzyczał do mnie przez radio a ja mu nie odpowiadałem. Sprawa wyjaśniła się gdy przypomniał sobie, że częstotliwość owszem na radiu ustawił, ale jej nie aktywował. Ot taka niuans obsługi radia lotniczego. Chwilkę pogadaliśmy, zrobiliśmy fotki i wystartowałem w dalszą drogę powrotną.

 
Z Lidzbarka zajęło mi kolejną godzinkę żeby dolecieć do Makosiej. W powietrzu było już nawet nudno. Rozmyta przez wilgoć w powietrzu ziemia. W eterze dziwna cisza. Jedyna atrakcja w krajobrazie to nagle pojawiająca się na wprost przede mną, wysoka na 400m wieża nadawcza w Miłkach.

 
Czekałem z niecierpliwością aż ukaże się na horyzoncie Ełk. Na sam koniec jeszcze zrobiłem niski przelot nad przyjaciółmi w Sordachach i po tym już wylądowałem w Makosiejach.
 
Dzień pełen pozytywnych emocji.
Na chwilę nalatałem się, ale tylko na chwilę ;)